Nie wszyscy mamy pojęcie, przed iloma problemami staje architekt w gorączkowym okresie obmyślania koncepcji i nie mamy pojęcia, jak je rozwiązuje. On też zresztą nie uświadamia sobie tego … aż do chwili, kiedy będzie poproszony o wypowiedź „jak tworzy”; wówczas będzie już wiedział, bo sprecyzuje myśli i ubierze je w słowa.
Jak pracuję nad projektem… Najpierw analiza; tematu, programu, kontekstu; czytanie przekazanych materiałów; tekstów, tabel, planów, schematów, z nastawieniem na zrozumienie wszystkich intencji i zawiłości Zadania i zapamiętanie jak największej liczby informacji „obiektywnych”. Już wtedy pojawia się zeszyt z notatkami…
Później wyprawy książkowe lub filmowe, czasem muzyczne, muzyczno-książkowe sprowokowane tą pierwszą analizą, maksymalnie długie jeśli tylko terminy pozwalają, prowadzą w tereny wszelkich możliwych podróżujących w totalnej wolności i swobodzie asocjacji; od grzecznych, ortodoksyjnych skojarzeń technicznych, funkcjonalno-ergonomicznych – komparatywnych, do najbardziej szalonych, rewolucyjnych idei… Bardzo lubię i celebruję ten czas…
To „intelektualne lewitowanie” wokół konkretnego zadania programowego jest za każdym razem i przy każdym zadaniu zbawienne i oczyszczające. Jeśli czas nie pozwala, wykradam zawsze kilka chwil wolności na tę wyprawę bez zadanego kierunku, w głąb wiedzy, niewiedzy i samego siebie…
Czasem w tej fazie pojawia się kilka szkiców, zapisanych zdań; często nic nie zapisuję i nie notuję…, ufając chyba podświadomości.
Nieufnie podchodzę do sposobu pracy w tym etapie polegającego na zasmarowywaniu ton kalki kreślarskiej, w tajemniczym procesie „poszukiwania formy” czy szukania „wizji”; gdzie poszukiwanie w zakamarkach naszych asocjacji umiejętności i wiedzy zastąpione miałoby być mechanistyczną gestykulacją na papierze w nadziei znalezienia odpowied-niego układu kresek czy plam, nazywanych później uporczywie „przestrzenią” czy „wizją przestrzeni”
Etap syntezy przychodzi w sposób naturalny, albo częściowo wymuszony; najczęściej cezurą jest zbliżający się termin złożenia projektu.
Naturalnie to, co nazywamy syntezą materiali-zuje się w formie rysunków; planów, przekroi, elewacji…, komputerowych symulacji przestrzennych… Trudno mnie zmusić do rysowania zanim nie zostaną wyjaśnione wszystkie wątpliwości, antynomie i dopóki nie widzę głównej definicji przestrzeni, dopóki nie zaistnieje przekonywująca odpowiedź na nierozłączne pytania „co?” i „jak?”.
W zasadzie sprawdzianem tego, czy mamy już odpowiedź na „co?” i „jak?” i czy nasza synteza jest gotowa, może być próba opowiedzenia projektu innej osobie przez telefon, tak aby mogła ona tenże projekt – według naszej, telefonicznie podanej definicji – w miarę bezbłędnie narysować. Sposób ten, kilkakrotnie, prowokacyjnie sprawdzony przez nas w paryskiej pracowni Stanisława [Fiszera], jest dość wiarygodny.
Oczywiście w trakcie dywagowania i „syntezowania” powstają szkice sprawdzające tę czy inną hipotezę; czasem nawet bardzo zaawansowane rysunki studialne, modele części lub całości.
No i jeszcze jedno; nigdy dotychczas nie zdarzyło mi się, aby pierwsze plany podstawowe narysowane „na czysto” były planami ostatecznymi. Będą przerysowane, posłużą tak, jak służy prototyp, model studialny rzeźbiarski, szkic-miniatura malarska. To samo z modelami przestrzennymi… Poprzez krytykę i częściową ich negację posłużą do uzyskania „definitywnej” odpowiedzi projektowej…
I cóż więcej?… Lubię pracować z zespołem ludzi podzielających moje poglądy na światło, przestrzeń, doceniających dobre wino i niezbyt podłą kuchnię… krytycznych wobec świata, ale posiadających, chociaż szczyptę autoironii…
Aha, jeszcze jedno wyznanie; niech mi będzie wybaczone: nie rozumiem i nie słucham nigdy dźwięków nazywanych „techno”…